niedziela, 15 stycznia 2017

Moja walka z nadwagą



6 lat temu schudłam i to dość sporo. Wtedy stosowałam dietę i pilatesowe ćwiczenia. Nową wagę udało mi się utrzymać przez jakieś 1.5. Potem przyszły problemy: zdrowotne, szkolne, zawodowe i te rodzinne, a stres zajadałam jedzeniem, słodyczami i napojami gazowanymi. I tak przez lata hodowałam nadprogramowe kilogramy. Swój problem zauważyłam rok temu, pod koniec stycznia, kiedy na urodziny do kuzynki kupiłam elegancką bluzkę w rozmiarze 50!! (tak, już było ze mną tak źle). Drugi taki czerwony znak powstał w marcu, tuż po operacji kolana, kiedy chodziłam przy kulach.. raz, że nie miałam sił po operacji, ale dwa kg przeszkadzały, bo bez sapania po przejsciu paru kroków się nie obyło. I tak, marzec był takim moim najważniejszym momentem, wraz z kwietniem, kiedy odnalazł mnie M. Bo nie chciałam mu sie pojawić taka duża, bo siebie wtedy w ogóle nie akceptowałam, nienawidziłam swojego ciała.

I co zrobiłam, że od połowy kwietnia do dnia dzisiejszego zrzuciłam aż 15 kg!!! Zmieniłam przede wszystkim nawyki żywieniowe. Nie stosuje żadnej diety. Tylko nie objadam się, piję dużo wody (woda oczyszcza organizm i zapotrzebowanie jej mamy 30ml na 1 kg ciała człowieka), ograniczyłam słodycze (sobota jest takim dniem dyspensy- wtedy pozwalam sobie na niezdrowe jedzenie), ograniczyłam słodkie napoje typu cola i pepsi, nie jem od 17.00 i jem częściej a mniejsze posiłki i najważniejsze dużo, systematycznego ruchu. Zaczęłam w połowie kwietnia jeździć na rowerze (od 3 dni, a skończyłam na 6 dniach, od 10 minut do 1h, od 10 km do nawet 60km).

Do wymarzonej wagi brakuje mi jeszcze 5 kg, teraz najważniejsze jest utrzymać to co zrzuciłam i ujędrnić skórę na brzuchu i w ramionach. Ale to mi się uda. Jestem tego pewna.


Pokochałam siebie, polubiłam swoje ciało, cieszę się dniem dzisiejszym. A końcówka poprzedniego roku jest moim najlepszym okresem. Bo mam kochanego mężczyznę, wspaniałą pracę i sama tworze swoje szczęście. :)

środa, 2 listopada 2016

Runął wielki mur i pewne obawy

Kiedyś, kilka lat temu zostałam mocno zraniona, zdradzona, a moja ufność do ludzi została zniszczona do tego stopnia, że bardzo szczelnie zamknęłam się w sobie, nie dopuszczając do siebie innych, dobrych ludzi. Przez te wszystkie lata wybudowałam wokół siebie silny (choć z małymi rysami) mur. Przez te lata stał na mocny fundamentach, z których co jakiś czas wychodziłam by na nowo dobudować kolejną warstwę. Przez te lata byłam cicha, a jednocześnie rzec można, że otwarta - taka moja dwoistość charakteru. Pomimo tego miałam trudności z zaufaniem, a do nowo poznanych ludzi podchodziłam z wielką rezerwą. 

Tak było kiedyś. A jak jest teraz?

Mur ten został zniszczony, zdeformowany, a jego fundamenty bardzo porysowane. Wyszłam ze swojej twierdzy dzięki pewnej osoby, która swoim spokojem, opanowaniem i dobrym sercem szturmem wkradła się do mojego statecznego życia, które wywróciła o 180 stopni. Sama jestem zaskoczona jak łatwo udało się jej ten mur rozwalić i z każdym kolejnym dniem ufam coraz bardziej i jestem bardziej szczęśliwa.

Jednak..... 

Z tyłu głowy są wielkie obawy, że to co dzieje się teraz w moim życiu, te kilka ostatnich dobrych miesięcy jest jakimś cholernym snem, że zaraz się obudzę i to wszystko okaże się, że nie istnieje, że wymysliłam sobie mojego M. i naszej relacji... Tak cholernie się boję, ale jednocześnie zadziwiam się, że tak można komuś ufać i czuć się naprawdę bezpiecznie w ciepłych i bardzo silnych ramionach. Każdy kolejny mój i Jego uśmiech, spojrzenie, każde kolejne wypowiedzone słowo jest prawdziwe... i każdy kolejny dzień chłonę tak jakby był ostatni, czerpię z tego pozytywną energię... i jestem wdzięczna losowi, że na mojej drodze postawił M., bo dzięki niemu jestem lepszą wersją samej siebie....

poniedziałek, 5 września 2016

Historia pewnej miłości

"Tak nagle się poznali. Tak przypadkowo. Przez przypadek porozmawiali trochę dłużej i dłużej. Tak nagle stali się dla siebie najważniejszymi ludźmi na świecie. Zupełnie przez przypadek."



Był mroźny luty. Stała w szczególnym miejscu już od paru długich chwil. W myślach rozmawiała z najważniejszym człowiekiem. Po policzku kapały jej łzy. Miała dosyć wszystkiego, siebie, innych ludzi, swego życia. Myślała, że już nic jej w życiu nie czeka. Miała po raz kolejny poważny dołek, z którego nie umiała się podnieść. Prosiła o jakiś znak, o osobę, która się nią zaopiekuje, poprowadzi, poda pomocną dłoń. Poprosiła o siłę i ponowną wiarę w siebie. Z tymi myślami wróciła do swego domu i pustego pokoju...
Mijał czas, poznawała nowych ludzi, rozmawiała z nimi, więcej się uśmiechała. Wraz z pojawieniem się ciepłych promieni słońca odżywała na nowo. W między czasie Ktoś do Niej napisał. Jednak myśląc, że On jest żonaty (a Ona się nie bawi w trójkąty) nie odpisała. Zostawiła wiadomość, kilka Jego słów na pastwę losu. Zapomniała o tym na kilka długich tygodni, aż do pamiętnego początku kwietnia. Jej brat w trakcie rozmowy poinformował Ją, że wie, że ten Ktoś do Niej napisał, a ona go olała, że musi go podpytać, czy to prawda... Wiedząc jaki jest jej brat odważyła się i ostrzegła tego Kogoś.... i tak od słowa do słowa, od spotkania do spotkania stworzyli związek.


Gdyby Ktoś powiedział jeszcze kilka miesięcy temu, w tym lutym, że jeszcze będzie szczęśliwa, że będzie miała oparcie silnych ramion, że Ktoś będzie wywoływał uśmiech na jej twarzy, że pozna fantastycznych ludzi i będzie się z Nimi czuła bardzo dobrze, że będzie sobą to by nie uwierzyła, wyśmiałaby....

Los naprawdę jest bardzo przewrotny i zaskakujący...


Uwierzyła w miłość. Czuje się bezpiecznie. Jest szczęśliwa. Potrafi się otworzyć. Co tydzień piecze, bo ma dla Kogo.

Przypadkowo los się do niej uśmiechnął, zesłał fantastycznego anioła...

Wierzy, że teraz będzie tylko lepiej

czwartek, 30 czerwca 2016

"Po każdym spojrzeniu w niebo zostaje w oczach nieco błękitu."


Jestem i Żyję, tylko trochę mniej mnie w świecie wirtualnym. Mam się dobrze, z kolanem także, pomimo ciągłej rehabilitacji, ale idzie do przodu. Nawet nie wiem, kiedy minął ten czas od ostatniego posta. Czas ucieka, a ja łapię go pełnymi garściami. Jeszcze chwilę i dokładnie napiszę, czemu zniknęłam. Ale to był dobry czas. Przestałam oczekiwać i w najmniej spodziewanym momencie Ktoś ważny się pojawił, Ktoś sam mnie odnalazł i małymi kroczkami uczymy się siebie nawzajem. Nadal fotografuje. Ostatnio nawet byłam fotografem na dwóch weselach :) Przez ostatni miesiąc, co tydzień w domu pachniało wypiekami... Są chęci i wszystko smakuje :) Przeżyłam rocznicę (już 3!) odejścia T. Dałam radę bo po raz pierwszy miałam oparcie silnych rąk i poczucie, że nie jestem sama... Można powiedzieć, że jestem szczęśliwa na ile można być. Tak świat jest cudny, natura jest piękna, trzeba mieć tylko oczy Szeroko otwarte :*

wtorek, 22 marca 2016

Rekonwalescencja

Żyję :)
Nie ukrywam jest ciężko

W środę, kiedy pojechalam do szpitala i ulokowalam się na łóżku, zapoznałam swoje dwie współlokatorki z pokoju, zastanawiałam jak to będzie po zabiegu, co wykryje lekarz w trakcje operacji... Nie balam sie samej operacji, tylko tego wszystkiego co będzie już po. Bałam się, czy dan radę wyleżec bez ruchu 24 h, ponieważ mialam mieć znieczulenie w kręgosłup... jedynie co, to przez ten cały pobyt strach ukrywalam pod uśmiechem, bo praktycznie cały czas sie śmiałam i to dlatego jakos to przetrwalam.

Dzień zabiegu - od samego rana kolo mnie był ruch, jak nie tabletki, to kroplowki, obchód, kolejne badanie kolana, i nastała godzina zero, czyli o 9.00 wyjechalam na sale operacyjną. Najlepsze jest to, że wszystko widzialam (bo w lampach odbijalo sie to wszystko, co lekarz wyprawial z kolanem, i po lewej stronie stał monitor i widziałam swoje kolano od wewnątrz). Dziwne uczucie, nie czuć nic od połowy w dół, ale majac świadomość, że tam coś sie dzieje, ze sie naprawia. Okazalo sie, że mam pękniętą chrząstke w stawie kolanowym i usunięty fałd przyśrodkowej błony maziowej. Nie pamietam jak wróciłam na sale i jak zasnęlam, bo obudziłam sie dopiero po dwóch godzinach od zabiegu.

Leżenie i nie podniesienie głowy było najtrudniejsze. Na drugi dzień czułam przeogromny ból w kolanie. Pomimo kroplówek, w ktorych byly leki przeciwbólowe czułam wszystko. Po wyjęciu mi drenu z kolana najgorzej dla mnie było zejscie z łożka nie stając na prawą nogę.

W sobotę zaś zostałam wypisana do domu. Od soboty kule ortopedyczne stały sie moimi przyjaciółkami.

Szczerze siadam już psychicznie. Bo ja jako osoba, która praktycznie nie prosi o pomoc, teraz jest uzależniona od drugiej osoby, bo raz, że nie moge chodzic na noge, ręce mam zajete kulami, nie moge prowadzić, a najprostsze czynnosci higieniczne, zrobienie sobie jedzenia i picia stają sie najtrudniejszymi rzeczami na świecie. A przecież nadchodzą święta, w domu beda goscie i poraz pierwszy nie będę mogla zrobić żadnego ciasta, ani pomóc rodzince w przygotowaniach to szlak mnie bierze. Mam dość leżenia i siedzenia, mam dość bólu, mam dość kul i tej bezradności... a to dopiero początek...

Żeby nie leki przeciwbólowe to nie wiem jakbym przetrwała ten czas bez zaciskania zębów z bólu. Prawe kolano mam trzy razy większe od lewego, próbując stanąć na nogę czuję ból, wstając z łóżka czuje ból, szwy mnie ciągną itp.

Chcialabym już normalnie chodzic i nie być uzależnioną od innej osoby, chcę być już samodzielna...

Wiem muszę pozytywnie myśleć i być cierpliwa...

Jedynie co widzę to, to że wyćwiczę sobie mięśnie na rękach od tych kul ;)