niedziela, 10 listopada 2013

Oszczędna w słowach

Od kiedy pamiętam, zawsze byłam oszczędna w słowach. Żeby ze mnie coś wyciągnąć trzeba się było naprawdę nagimnastykować. Wolałam słuchać, niż coś powiedzieć. O emocjach, sytuacjach, problemach wolałam nic nie mówić, pozostawiając to wszystko dla siebie. Wiem, że to było/jest nie zdrowe, ale taka już jestem. Próbowałam coś z tym zrobić, jednak nie do końca udało mi się z tego uwolnić.

Teraz, i tak samo jest.
Oszczędna we wszystkim.
Próbuję na swój własny sposób jakoś wytłumaczyć, powiedzieć co leży na sercu. Tylko, że to nie jest tak proste, jak się myśli. Jeżeli się na mnie spojrzy, zobaczy moje oczy to się ujrzy wszystko. Można wtedy czytać, jak z otwartej księgi, bez żadnych przeszkód, bez żadnych pozorów. Pomimo sztucznego uśmiechu, mechanicznych słów i uciekającego wzroku. Tylko, że niektórzy ludzie chcą tylko uwierzyć w uśmiech, słowa, które wypowiadasz, żeby nie usłyszeć prawdy, tej najważniejszej i bardzo bolesnej prawdy. Sporadycznie spotykamy osoby, które rozumieją nas bez żadnych, zbędnych słów, wystarczy im tylko minimalny rzut oka i wiedzą wszystko. Ważne jest, żeby mieć, chociaż jedną taką osobę, która nie wypowiada zdań, które i tak nic nie wnoszą do Twojego życia, nie ukoją Twojego bólu, a wręcz przeciwnie, spotęgują ten ból, smutek i brak wiary w swoje siły.

Z każdym, kolejnym tygodniem oddalam się od A. Od tej osoby, na którą zawsze mogłam polegać. Czuję, że większa jest moja wina. Uciekam od Niej. Nie potrafię być szczera ze samą sobą, a tym bardziej z Nią. Kiedy tylko wypowiadam parę słów na Jego temat pojawia się wokół nas dziwna atmosfera, dlatego wolę nic nie mówić i udawać, że jest dobrze. Dlatego nauczyłam się, że przy innych osobach ubierać obojętną maskę i mieć wszytko w d... . Nie potrafię także, w jasny sposób odpowiedzieć na proste pytania. Szukam wtedy słów, żeby w logiczną całość wyskrobać kilka zdań, nie narażając innych na większy dyskomfort. I tak oszukujemy się nawzajem, omijając pewne tematy, pewne terytorium naszych dusz, naszych zdań.

Czuję coraz większy wzrok innych ludzi, kiedy wykładowcy przypadkowo, zaczynają temat śmierci, żałoby, radzenia sobie po odejściu kogoś bliskiego. Przeważnie przybieram postawę obojętności, krzyżuję ręce, podnoszę wysoko głowę, i próbuję być silna, nie pokazując, że to wszystko dociera do najgłębszej rysy w moim sercu i duszy. Czasem również, pod nosem komentuję.

Na zajęciach przeważnie wałkuje się temat śmierci matki, że ona robi większe spustoszenie w psychice, w życiu, w człowieku. Ja jednak z tym się nie zgadzam. W życiu przeżyłam wiele odejść bliskich mi osób. Przeważnie się po nich pozbierałam. Jednak każda z nich zostawiła na moim ciele wiele niezagojonych blizn, nie wypowiedzianych słów, nie dotrzymanych obietnic. Moim zdaniem śmierć matki, jak i ojca, dziecka, męża, rodzeństwa, przyjaciela, babci, dziadka jest ważna, daje te same objawy, w podobny sposób przeżywamy żałobę, w podobny sposób wspominamy, w podobny sposób próbujemy na nowo ułożyć sobie życie i w podobny sposób jakoś żyjemy bez Nich, wiedząc, że przyszłość nie będzie już taka sama, jaka była teraźniejszość, kiedy mieliśmy Ich na wyciągnięcie dłoni, kiedy byli obok Nas. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz