poniedziałek, 14 października 2013

Wspomnienie minionych miesięcy

Przez półtora miesiąca lekarze walczyli o Jego życie.
Przez półtora miesiąca dokładnie nie wiedzieli co Mu dolega.
Początek kwietnia - spuchnięcie.
Początek maja - diagnoza Cukrzyca, typu 2, leki i insulina - pogodzenie się z tym. Początek był ciężki. Po jak to. On i cukrzyca. Przecież On był zawsze zdrowy, On był dzielny, w Nim była Siła. 
Drugi i połowa trzeciego tygodnia maja - dostosowanie się do zaleceń lekarza. Rygorystyczna dieta o wyznaczonych godzinach. Zakaz słodkiego. Zakaz podjadania. Zakaz picia słodkich napojów. Przestanie palenia papierosów. Szkoda, że w tych dniach mnie nie było. Wtedy ważna była szkoła. Teraz wiem, że inaczej to powinno być. Miało być lepiej, a z każdym kolejnym dniem źle było. Żadnej poprawy, pomimo leków i diety, pomimo zaangażowania.
20 maja - ponowny powrót do szpitala. 
23 maja - Ona uratowała Mu życie. Żeby nie przyszła w tej jednej sekundzie, to już wtedy byśmy przygotowywali się do pogrzebu. Jednak Ktoś nad Nim czuwał. Kłótnia z lekarzem i pielęgniarkami. Przeniesienie do innej sali. Mój powrót po egzaminie. Powrót, w którym modliłam się, żebym tylko zdążyła, żebym mogła jedynie się pożegnać.
Kolejne minuty, sekundy - coraz bardziej źle. Nadzieja na wyczerpaniu. Nie możność płaczu, wyłączenie myślenie. 10 minutowa wizyta w Jego pokoju. Trzymanie za rękę i modlenie się. Jego słowa "Nie płacz". Rozkładanie rąk przez lekarzy. Rodzina, która się zebrała i czekała na dobre wieści. Jednak nidgy nie nastała ta dobra wiadomość.
18.00 23 maja - decyzja - przetransportowanie Go do innego szpitala, który mieścił się około 30 km od domu. To nic. Ważne, że Mu tam pomogą. Szybka reakcja ordynator. Ostatnie słowa. No i śpiączka farmakologiczna. Po raz pierwszy widok taki a nie inny. Bezradność. Ciche łzy. Strach, lęk. Powtarzanie w myślach, że będzie dobrze. Pierwsza diagnoza - zapalenie płuc, sepsa, zawał serca no i ewentualnie zator płucny.
Kolejne dni - odwiedzanie, czekanie na nowe wiadomości, na reakcję organizmu na podawane leki. Odrzucenie zawału i sepsy.
29 maja - Jego wybudzenie. Możliwość rozmowy. Masaż kończyn dolnych. Wypowiedzenie tych najważniejszych słów. Tych jedynych. Ostatnie słowa: "Będzie dobrze, musi być, nie ma innej opcji". Jego ostatni uśmiech. Patrzenie przez szyby na Jego, podłączonego do wszelkiej aparatury, podłączone rurki, podawanie krwi.
1 czerwca - przetransportowanie do Grudziądza, do innego, lepszego szpitala. Ponoć najlepszy w okolicy. Tomograf - odrzucenie zatorowości. Potwierdzenie wstrząsu. Wykrycie gronkowca. Kolejna śpiączka, która trwała już do Jego ostatniego dnia życia. 
Podtrzymywanie Go przy życiu, dzięki aparaturze. Dializa. Krew. Osocze. Wracanie z domu, do szpitala, na uczelnie. Szpital. Dom. Egzaminy. Codzienne przemierzanie 160 km, w obie strony. Podtrzymywanie się nawzajem na duchu. Nakłanianie Jej do jedzenia. Wmawianie sobie, że będzie dobrze, że da radę, że my damy radę.
Okolica 12 czerwca - następny tomograf. Powiększone węzły chłonne. Brak reakcji organizmu na wszelkie leki. Zmiana leków na inne. Brak własnej odporności. Umieranie nadziei. Zbliżenie się rodziny. Powstrzymywanie łez.
14 czerwca - biopsja.
21 czerwca - diagnoza - Nowotwór. Jeszcze nie wiadomo jaki rodzaj. Decyzja, że na chemię się organizm nie nadaje. W poniedziałek miały przyjść wyniki, dokładne wyniki, co to jest. Lekarz nie dawał już nadziei, nie chciał nam jej dać. Sam nie wiedział, czy On z tego wyjdzie. Chociaż była minimalna poprawa, reakcja organizmu na leki. Decyzja, że będą robić tak, aby Go wybudzić i przewieźć na onkologię. W między czasie szukanie miejsca w Bydgoszczy.
22 czerwca - Nasza ostatnia wizyta. Ostatnie chwile. Mój powrót do Bydgoszczy. 16.50 telefon. Wiadomość, że Go już nie ma. Powrót do domu. Podcięcie skrzydeł. Przewrócenie świata o 360%. Niedowierzanie. Łzy. Szok.
24 czerwca - załatwianie papierów. Brak zgody na sekcję. Jego ostatni powrót do domu, do Nas.
26 czerwca - ostatnia droga. Pożegnanie się na dobre.
28 czerwca - telefon do ordynatora, który się Nim zajmował. Wiadomość - chłoniak złośliwy, nie do uratowania. Za późno odkryty. Nawet, gdyby się wtedy obudził, to nie wiadomo ile by żył, jak by żył. A tak nie cierpiał. Nie czuł. Odszedł spokojnie, bez męczarni.
Lipiec, sierpień - załatwianie wszystkiego. Papiery, papiery, urzędy, banki, zakład pracy i tak w kółko. Przystosowanie się do nowej sytuacji. Codzienne jeżdżenie do Jego nowego domu.
Wrzesień i październik - niedowierzanie, udawanie, że ma się siły, że jesteś silna. Wszelkie pozory. Trzymanie się dla Niej. Postawienie domu dla Niego.

Jest to tylko połowiczna refleksja tego, co się wydarzyło, przez te ostatnie miesiące, których nigdy nie zapomnę, które będę pielęgnować, każdego kolejnego dnia, każdego kolejnego roku. Do tej pory nie umiem nazwać swoich wszystkich emocji, uczuć, które wtedy miałam, które wtedy przeżywałam. Wiem tylko, że to był wielki strach, lęk, ból, złość, bezsilność.

Pewnie, żeby nie inny blog i szczerości autorki nie byłoby tego wpisu. Dzięki Mama Maminka zrozumiałam, że każdy, bez wyjątku przeżywa dramatyczne chwile, że jest to, coś, po którym trudno jest się pozbierać, gdzie poznajesz siebie i innych. Zrozumiałam także, że nie jestem sama, że muszę żyć i wierzyć w dobro nowego dnia, że mogę pielęgnować nowe wspomnienia. I głęboko wierzę, że Wam się uda. Chociaż przede mną jest wiele pracy i determinacji. Muszę nauczyć się na nowo żyć.
 
Nigdy przez myśl mi nie przeszło, ze coś takiego przeżyję. Nigdy nie myślałam, że Nas coś takiego spotka. Zawsze myślałam, że doczeka emerytury, że będzie bawił wnuki, zajmował się hodowlą psów - tak jak chciał. Jednak los dla Nas był inny, nie łaskawy, bolesny. Chce wierzyć, że to jest tylko zły koszmar, z którego lada chwila się obudzę i będzie tak, jak kiedyś. Teraz pielęgnuję tylko wspomnienia z Nim związane, z Nami związane.

Ostatnio ktoś mi powiedział, ze jestem silna, że daję radę. Jednak tak nie jest. Może i jestem silna, ale tylko minimalnie. Muszę żyć, jakoś żyć. Bo tak chciałby. Robię to dla Niego, z myślą o Nim.


3 komentarze:

  1. Z własnego podwórka wiem, że mężczyźni nienawidzą się leczyć!!!! Ja widziałam już wcześniej zaczynające się problemy zdrowotne u Męża, sama wcześniej zarejestrowałam Go do dobrego lekarza, ale niestety na wizytę nie poszedł, maskował objawy, udawał, że wszystko jest ok! dopiero jak był na granicy życia i śmierci, kiedy było mu wszystko jedno podjęliśmy leczenie....i dzięki Bogu zdązyliśmy....doszło jednak w dużym stopniu do obumarcia narządów wewnętrznych, a najbardziej ucierpiało serce... w tej chwili, po roku leczenia, zregenerowało się w niewielkim procencie. Z nerkami walczyliśmy bardzo długo, był krok od dializ, ale teraz już prawie dobrze.

    OdpowiedzUsuń
  2. Najważniejsze, że Żyje i cieszy się życiem.
    Z biegiem czasu powtarzając w głowie miesiące sprzed choroby dopiero teraz widzę jakie miał objawy i co tak naprawdę działo się z Jego organizmem.
    Zgodzę się z tym, że mężczyźni nie lubią się leczyć. Idą do lekarza wtedy, kiedy muszą i tak samo było z moim tatą.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zycie nie jest tylko lekkie, nie tylko...życie płata nam figle..czasami boli...ale życie jest!!!! I aby było!!!!

    OdpowiedzUsuń